Rozdział VII
,,Wszystko ci
odpuszczę’’
Los Angeles w południe było
zapełnione ludźmi. Większość populacji właśnie kończyła pracę, a następnym
kierunkiem, w jaki się udawała, były centra handlowe. Wielkie budynki
przepełnione reklamami, sztucznie uśmiechniętymi ludźmi i kolorowymi wystawami.
Każdy lubi przyjść do takiego miejsca i kupić coś, posiadać jakąś rzecz i mieć
wreszcie ją na własność. Ironiczne jest to, jak dla ludzi ważniejszy był
wygląd, niż to, co inni, o nich sądzą. Thomas od wielu lat przyglądał się
uporowi ludzi i coraz większemu cynizmowi. Nie trzeba wspominać, że był
zrozpaczony postępkiem ludzi, a co za tym szło, większej uciesze Szatana.
Mistrz tak się zapomniał w
swoich przemyśleniach, aż prawie wpadłby na jakąś obcą mu zupełnie osobę. W
samą porę chwyciła go blond włosa piękność, za ramię i odsunęła od przechodnia.
- Mistrzu
wszystko dobrze? – spytała z lekkim zmartwieniem w głosie.
- Oczywiście, po
prostu się zamyśliłem – odparł i odsunął się od dziewczyny.
Tom
zdał sobie sprawę, że dotyk dziewczyny nie był tak przyjemny, jak Billa. Nigdy
mu jakoś nic nie sprawiało przyjemności, wyzbył się jej, i jedyną przyjemność,
jaką doświadczał, była od Pana podczas modlitwy, a tymczasem dotyk Billa był
jeszcze przyjemniejszy i chociaż zakazany Tom nie mógł się powstrzymać. Natomiast dotyk Alissy sprawiał mu jakiś nieopisany
ból, nie potrafił to wytłumaczyć, ale nie chciał go.
- O czym
myślisz Mistrzu? – dopiero po słowach dziewczyny, mężczyzna zdał sobie sprawę,
że znowu zaczął tak zwanie ,,marzyć o niebieskich migdałach’’.
- To nic
takiego ważnego, naprawdę.
- Myślisz o
Billu, prawda? – po plecach Thomasa przebiegł nieprzyjemny prąd, ręce mu się
zaczęły nagle pocić, a policzki go strasznie zapiekły.
- Mówiłem,
to nie jest ważne, chodźmy, jesteśmy już niedaleko – przyśpieszył kroku,
wyprzedzając ją i szedł przed siebie, w jak najszybszym tempie, chciał się
znaleźć jak najszybciej w kościele.
Kościół pod wezwaniem świętego
Jose Maria Escriva, znajdującym się na obrzeżach miasta, słynnego na cały świat
– Los Angeles, upadłe anioły, a w nim taka piękne budowla. Jedyne czyste
miejsce, w tym brudzie. Biały budynek z czarnym dachem i wielkim, drewnianym
krzyżem, zamieszczonym, nad drzwiami wejściowymi. Metalowe drzwi ustawione, po
jednej i po drugiej stronie, wskazywały, gdzie się udać, żeby dojść do świętego
miejsca, umiłowanego przez Pana.
- Teraz
droga Alisso, musimy się pożegnać, mam nadzieje, że mnie rozumiesz? –
dziewczyna kiwnęła głową i się uśmiechnęła, odeszła w inną zupełnie stronę.
Mimo tego, że przyszli razem, już do modlitwy muszą się stawić sami.
Wielka sala kościelna urządzona
w nieskazitelnym stylu, kolorowe witraże, biała marmurowa posadzka, czarne,
długie ławki oraz piękny ołtarz, pełen świeżych kwiatów i palących się świec.
Thomas zdjął buty i postawił, gdzieś w rogu sali. Nabrał trochę na rękę wody
święconej i przemył swoją twarz oraz ręce, parę niewinnych kropel spadło, na
białą koszulę robiąc delikatne plamki, na materiale. Bosymi stopami podszedł,
aż pod sam ołtarz i uklęknął przed nim. Jego umysł postawił się w zupełnie
innym świecie, innej rzeczywistości. Serce Thomasa tak się otworzyło, że było
gotowe, na wszystko, słuchało słów swojego Pana, który chciał poprowadzić
swojego wiernego sługę w odpowiednie miejsce.
Mistrz został przeniesiony
w jakieś ciemne miejsce, znalazł się na jakimś pustym, bardzo długim korytarzu.
Za sobą i przed sobą widział tylko ciemność, a po bokach ścianę z marmuru,
która mimo tak ponurego miejsca, dawała swoim białym kolorem namiastkę światła.
- Tom!
– do wrażliwych uszu, mężczyzny, którego imię zostało wypowiedziane, dotarł ton
głosu, który świetnie znał, rozpoznałby go wszędzie i w każdym stanie.
-
Bill! – szybko ruszył, biegnąc ile sił w nogach. Nie myślał, o niczym innym,
jak o bezpieczeństwie chłopaka.
- Tom? Tom! Gdzie jesteś!? – Ciemnowłosy chłopak był tak przestraszony,
że krążył, po tym zwariowanym labiryncie. Nie miał pojęcia, jak się tutaj
znalazł, dlaczego tak się boi i przed czym ucieka, ale tak bardzo się tego ,,czegoś’’
się bał, że nie myślał, o niczym innym, jak znaleźć się szybko w ramionach
Mistrza.
Znajdywali się w jednym
miejscu i szybko uciekali, pojawiając się w zupełnie innym. Raz do góry nogami,
raz na jakimś skrzyżowaniu, w ślepej uliczce, wykrzykiwali swoje imiona i jak
szaleni siebie szukali.
- Tom proszę cię! Gdzie jesteś! –
Bill był tak zrozpaczony, że już nie panował nad swoimi uczuciami, serce biło
mu strasznie szybko, po bladych policzkach leciały słone łzy, a ręce mu się
trzęsły, jak nigdy.
- Bill jestem naprawdę blisko! Błagam ciebie wytrzymaj! – Mistrz szybkim
tempem pokonywał każdy zakręt, nie myślał o niczym innym jak się dostać do
chłopaka. Serce biło mu tak w przewrotnym tempie, że nie potrafił nad nim
zapanować.
Ciemnowłosy Kaulitz oparł się o
ścianę i zaczął się powoli zsuwać na ziemię, kiedy usiadł, już na dobre się
rozpłakał.
- Tom! Boje się! Naprawdę się Boję! – złapał się za włosy u nasadzie i
zaczął je mocno ciągnąć.
Takie słowa działały na Toma,
jak jakiś poganiacz, nigdy jeszcze tak szybko nie biegł i jeszcze nigdy nie był
tak czujny. Starał się wytężyć swój słuch najbardziej, jak tylko się da i
dokładnie kierować się, za płaczem Billa. Sam coraz bardziej czuł strach,
chociaż nigdy tak naprawdę nie doświadczył jego, to teraz wiedział, co czują
śmiertelnicy, prości ludzie, którzy każdego dnia spotykają się, z różnymi
problemami.
- Bill! – Wreszcie
znaleźli się na tym samym korytarzu. Kaulitz uniósł głowę do góry i spojrzał na
Mistrza. Podniósł się i od razu zaczął bieg w stronę Thomasa, ten również nie
był mu długo dłużny i od razu wystartował, rozkładając ręce, do uścisku.
Wpadli sobie w ramiona i od
razu się zaczęli dotykać, po twarzy, szyi, rękach, ramionach, tulili się, a po
krótkiej chwili zaczęli się namiętnie całować. Ich języki poszły w namiętny i
bardzo szalony taniec. Ocierały się o siebie, badały całe wnętrze ust, jedno
przepychało drugie, ale nie przeszkadzało im to, cieszyli się sobą nawzajem.
Nie wiadomo, w jaki sposób znaleźli się nagle na łóżku w hotelu i nie
przestawali się całować i jedno, i drugie chciało dominować. Wreszcie Tom
odpuścił i to on zajął pozycję leżącą. Kaulitz usiadł na biodrach swojego
mistrza, ale teraz kogoś, na pewno więcej i powoli zaczął pocałunkami schodzić
w dół ciała mężczyzny. Słodkie palce rozpięły koszule Toma, a delikatne
usteczka robiły mokrą ścieżkę prowadzącą do rozporka. Thomas przymknął oczy, wygiął delikatnie plecy
i się obudził. Alissa oklepywała go po twarzy, a nad nim znalazł się już niezły
tłumek gapiów. Mistrz szybko zerwał się do siadu, co zapoczątkowało ostrym
bólem głowy.
- Mistrzu, nie tak szybko
musisz odpocząć, karetka już jedzie – powiedziała zmartwionym głosem
dziewczyna.
- Jaka
karetka? Nie mam zamiaru nigdzie jechać! – uniósł głos i złapał się za głowę –
Alissa musimy szybko wracać do hotelu.
- Proszę
pana, nie ma mowy, lekarz musi pana zbadać – Ksiądz pracujący w tym kościele
był równie zmartwiony.
-
Naprawdę mi nic nie jest, natomiast innej osobie, już może coś być – nie
powiedział nic więcej, tylko podniósł się z zimnego marmuru i staną przed
mężczyzną w czarnej sutannie.
-
Proszę Księdza, mogę się wyspowiadać, to naprawdę ważne – szepnął do ojca, a
ten skiną tylko głową, a gestem ręki wskazał na drewniany, mały domek, który
robił za konfesjonał.
Pierwszy wszedł do środka ksiądz,
zapalił światło i założył na swoje ramiona stułę. Thomas wszedł drugimi
drzwiami do środka, klękną na małym podołku, głowę delikatnie schylił, a łokcie
oparł o drewnianą półeczkę przed sobą.
-
Co mi chciałeś wyznać synu? – spytał szeptem ksiądz.
-
Proszę księdza, żyję chyba z demonem, diabłem, nie wiem, co się ze mną ostatnio
dzieje – wyszeptał, ledwo co wstrzymywał łzy.
- Proszę rozwiń to – zachęcił go do tego kapłan.
- Zakochałem się ojcze w
chłopaku, ja bym dla niego Boga rzucił – ostatnie słowa ledwo wyszeptał, łzy
leciały mu, nie ustanie.
Kapłan milczał przez dłuższą
chwilę. Dla Toma te minuty oczekiwania były istną torturą.
- Bóg jest miłością,
to piękne, że chcesz kochać, ale kogo to już nieważne – słowa ojca bardzo
zdziwiły mistrza, bo powinien właśnie go wyrzucić z konfesjonału i kościoła, a
ten poparł jego niewinne zakochanie, ale czy jest takie niewinne, jak się
wydaje? To już na pewno czas pokaże.
- Ksiądz popiera moje uczucie?
- Oczywiście, jeśli nikogo nie krzywdzisz, to oczywiście, że popieram,
nikt nie spowiada się z miłości do drugiej osoby.
- A-ale ta osoba mnie sprowadza na złą stronę – starał się przekonać
kapłana do zmiany swojego zdania, o popieraniu homoseksualizmu, kiedy to raczej
on sam chciał siebie oszukać, niż księdza. Próbował sam siebie przekonać, że to
złe, ale jednocześnie bronił się przed tym, jak przed ogniem piekielnym, mimo
tego, że wchodzi do niego cały czas.
- Trzeba się oprzeć
pokusie, albo zmienić osobę, ale na pewno nie bronić się przed miłością, bo z
tego więcej szkód będzie niż dobra.
- Tak ksiądz ma rację, lepiej z nim porozmawiam, o swoich uczuciach
prawda? – dopytał, chcąc się upewnić, czy powinien tak zrobić.
- Masz zupełną rację, czy jeszcze chcesz coś wyznać, przed Bogiem?
- Nie, proszę księdza –
po czym wyszedł z konfesjonału.
Odetchnął pełną piersią, wreszcie
wiedział, co ma teraz robić. Od razu wyszedł z kościoła, zupełnie zapomniał o
Alissie, która chyba jeszcze została w kościele. Zadowolony szedł na bosych
stopach, w stronę hotelu.